piątek, 20 lutego 2015

One Shot. Good moment to meet.

Biegnę tak szybko, jak to tylko możliwe. Mroźny wiatr miota moją kurtką i szalikiem. Błagam, tylko żebym zdążył przed zamknięciem.
Ludzie dziwnie na mnie patrzą i kiwają głowami w geście współczucia lub zdenerwowania. Szarpię za drzwi od kwiaciarni w tym samym momencie, co dziewczyna w środku, ale siła mojego pociągnięcia jest o wiele silniejsza niż zamierzałem.
Ciało czarnowłosej kobiety zderza się z moim torsem i słyszę jak jęczy niewyraźnie masując dłonią czoło.
-Au. –wymyka się z jej ust i odsuwa się ode mnie.
-Przepraszam. –mówię obronnie i chcę wejść do środka, lecz tarasuje mi ona drogę.
-Właśnie zamykałam, przykro mi. –tłumaczy nadal trąc palcami o skórę.
-Nie! –krzyczę nagle, na co rozszerza z przerażenia swoje oczy. –To znaczy, nie. Um… czy mógłbym jeszcze coś wybrać? Błagam, to strasznie ważne. –wyjaśniam ciszej i czekam na reakcję dziewczyny. Stoi zwyczajnie i przygląda mi się. Przeczesuje włosy do tyłu i wzdycha.
-Spieszy mi się.
-Proszę, zajmę tylko minutkę.
-Nie zbyt mi się chce obsługiwać cię po tym… zdarzeniu. Dzisiejszy dzień może stać się gorszym w każdej chwili, więc najlepiej będzie jeśli wyjdę stąd jak najszybciej się da i zakopię się w łóżku z lodami i filmem z Kutcherem albo Goslingiem. – tłumaczy i macha pękiem kluczy przed moimi oczami.
-Odprowadzę cię na tą randkę z twoimi przystojniaczkami, nawet kupię ci po drodze dwulitrowe pudełko z lodami w tęczowych kolorach i zadbam, żeby poduszki leżały pod idealnym kątem, tylko błagam sprzedaj mi jakieś kwiaty, bo bez nich będę trupem w przeciągu minuty od wejścia do mieszkania. –proszę ją niemal jednym tchem i badam jej zachowanie. Wywraca teatralnie oczami i otwiera drzwi kwiaciarni, zapraszając mnie do środka ze sztucznym uśmiechem.
Przygryzam lekko wargę i dziękuję. Gdy tylko wchodzę przyjemna woń kwiatów drażni moje nozdrza. Nie ma ogromnego wyboru, ale nie będę narzekać. Jest walentynkowy wieczór, więc same najpiękniejsze sztuki stają już dawno w wazonach u ukochanych partnerek. Odpędzam od siebie niepotrzebne myśli i spoglądam na ekspedientkę, która jest wyraźnie niezadowolona z mojego pobytu w tym miejscu.
-Cóż… -zaczynam niepewnie i podchodzę do  pomarańczowych róż pstrykając palcami w odstającego liścia. – Może mi doradzisz?
-To zależy dla kogo miałyby być te kwiaty. I nie przypominam sobie, żebyśmy byli na „ty”. –fuka unosząc brwi do góry i zakłada sobie dłonie na piersiach.
-Wybacz –prostuję się i wyciągam dłoń w jej stronę. – Liam. –przedstawiam się grzecznie, ale ona na to nie reaguje. Odwraca się do mnie tyłem i wyjmuje z wysokiego wiadereczka drobne, różowe kwiatuszki.
-Podobają ci się, Liam? –podkreśla moje imię i nie odrywając wzroku od kwiatów zaczyna dobierać wstążki, kokardki i jeszcze więcej roślinek w podobnych odcieniach. Krząta się po sklepie, kompletnie nie zwracając na mnie uwagi.
-Um… -stękam jedynie i drapię się po głowie.
-Goździki. –tłumaczy i bierze kolejne łodygi tych kwiatów wkomponowując je w resztę bukietu. Jest skupiona na swojej pracy, nieco sfrustrowana moją obecnością, ale nadal skoncentrowana i dokładna.
-Jakie… ja… cóż. –chcę zacząć jakąkolwiek luźną rozmowę, ale nie chcę pogarszać jej stanu. –To jakie… te lody? –wykrztuszam z siebie i pozwalam sobie na nią spojrzeć.
-Pistacjowe, ale spoko nie musisz się fatygować, twoja dziewczyna na pewno nie byłaby zadowolona z faktu, że latasz z jakąś obcą laską po supermarkecie w walentynki w poszukiwaniu jakiś zasranych lodów. –mówi spokojnie i okręca w dłoniach bukiet patrząc czy wszystko jest tak jak to sobie postanowiła. Cichy pomruk zadowolenia wypływa z jej ust i podrzuca kwiaty w moją stronę. Ledwie co udaje mi się je złapać.
–Nie ma za co, Liam. Mam nadzieję, że miło spędzisz ten wieczór. –otwiera drzwi i czeka cierpliwie, aż łaskawie ruszę z miejsca i wyjdę. Stoję jak wryty. Przygwożdżony do podłogi przez jej zachowanie.
Skanuję uważnie jej sylwetkę, aż wreszcie zatrzymuję wzrok na jej twarzy. Jest zniecierpliwiona, jakby trochę smutna i zła jednocześnie. Oczy są dla mnie zagadką, ani nie zielone, ani nie niebieskie czy brązowe. Po prostu nieokreślone, ale intrygujące. Długie rzęsy pomalowane czarnym tuszem, żeby lekko podkreślić kontury oczu. Nic poza tym. Usta ma wąskie, niespecjalnie duże, w kolorze jasnego różu. Nos zgrabny, mały i naprawdę uroczy. Czarne włosy z przedziałkiem na środku, sięgają jej do połowy piersi i są idealne proste.
Moje badania przerywa mi dźwięk przychodzącej wiadomości, więc niechętnie patrzę w ekran telefonu.
Od: Allison
Nie znasz się chyba na zegarku, Liam. Nie chcę, żebyś przychodził. Nie fatyguj się już. To chyba na tyle.
Do: Allison
Jestem już w drodze.
Wzdycham lekko i kręcę głową. Jak zwykle obrażona o byle gówno. Patrzę na dziewczynę przede mną i mam większą ochotę z nią spędzić ten dzień, niż na przepraszaniu swojej własnej dziewczyny. Wyjmuję portfel z kieszeni spodni i podchodzę do niej.
-Ile? –pytam zbyt smutnym głosem i wpatruję się w pieniądze w przegródce czekając na jej odpowiedź.
-Wystarczy, że wyjdziesz, bo serio nie mam ochoty, spędzić w tym sklepie nawet sekundy dłużej. –odpowiada sucho.
-Nie wygłupiaj się. Powiedz ile i już mnie nie ma.
-Na mój koszt, a teraz cześć. –fuka i wychodzi na zewnątrz, więc od razu za nią podążam i przyglądam się jak zamyka drzwi.
-Hej, no bez przesady! Ile za te kwiaty? –naciskam i łapię ją za ramię, gdy się odwraca. Patrzy na moją dłoń, tak długo, aż jej nie puszczam.
-Powiedziałam, że na mój koszt. To znaczy, że nie musisz za nie płacić. Uznaj to za wyraz uprzejmości z mojej strony. Miłego wieczoru, Liam. –odpowiada spokojnie lecz przy ostatnim zdaniu głos trzęsie się jej niebezpiecznie i najzwyczajniej w świecie odchodzi.  
Jezu, co z nią jest? W życiu nie spotkałem tak pokręconej laski, no przysięgam.
-Ej! Jak masz na imię?! –krzyczę, podążając za nią wzrokiem w tłumie ludzi.
-Maggie –jęczy i przyspiesza kroku.
Chcę dodać coś jeszcze, ale wiem, że nie ma to najmniejszego sensu. Chcę powiedzieć jej, że idę w dokładnie tym samym kierunku co ona, ale chyba nie zamierzam jej ponownie denerwować. Jestem jakieś dwadzieścia metrów od niej i zadaje się, że nie zauważyła mojej obecności za sobą.
Wyjmuję telefon z kieszeni i widzę kolejną nie przeczytaną wiadomość.
Od: Allison
Liam, nie przychodź. Nie chcę, żebyś kiedykolwiek pojawiał się w moim życiu ponownie. Żegnaj.
Wlepiam oczy w ekran i czytam wiadomość jakąś setkę razy. Czy ona właśnie zerwała ze mną przez sms’a, przez to, że spóźniłem się jakiś pieprzone pięć minut?! Ten dzień to jakaś porażka.
Do: Allison
Jestem już niedaleko. Przepraszam skarbie.
Niemal od razu otrzymuję odpowiedź.
Od: Allison
Nie rozumiesz!? Nie przychodź!
Nie mam ochoty ponownie się z nią kłócić, więc ignoruję widomość i zmierzam w kierunku jej domu, przy okazji przypadkowo śledząc Maggie. Wyciąga z torebki paczkę chusteczek i spuszcza głowę w dół. Chyba nie będzie teraz płakać?
Chcę do niej podbiec i zapytać się co się stało, ale ostatecznie tylko zwalniam jeszcze bardziej. Idę za nią powoli i cały czas obserwuję jej ruchy. Wchodzi w alejkę, gdzie niezbyt często można zobaczyć żywą duszę, bo właściwie wiele osób tutaj nie mieszka. Zaczyna prószyć śnieg, a latarnie przydrożne świecą już od dawna nadając miastu romantyczną aurę, jak to na czternastego lutego przystało.
Maggie rzuca wściekle chusteczką o ziemię i zaczyna biec. Przeskakuje szybko po schodkach i męczy się z zamkiem od czarnych drzwi. Udaje się jej je otworzyć i wpada szybko do środka. Wzdycham jedynie i wychodzę z alejki, zmierzając do mieszkania Allison.
Idę tym razem szybkim krokiem, bo nie chcę wysłuchiwać od niej kolejnych narzekań i pretensji. Moja dziewczyna mieszka zaledwie kilka minut od ekspedientki z kwiaciarni, więc docieram tam dość szybko. Trzynaście minut spóźnienia chyba nie robi wielkiej różnicy. Nie zamierzam nawet dzwonić dzwonkiem do jej drzwi. Wchodzę jak do siebie i zsuwam buty ze stóp.
Rozglądam się po mieszkaniu, ale na parterze najwyraźniej jej nie ma. Powoli człapię po schodkach na piętro, aż docieram do ich końca i otwieram drzwi do sypialni Allison.
Moje serce zaczyna bić z podwójną siłą, a ręce niemal świerzbią, żeby pourywać wszystkim głowy. Moja dziewczyna siedzi na kolanach, jak mi się wydawało, tylko jej przyjaciela, Jacoba. Ewidentnie nie tylko na nim siedziała. Oni się obściskiwali.
Allison i Jacob. Moja Allison i kumpel Jacob.
Nie wiem kiedy mnie to ominęło, ale zdecydowanie nie jestem z tego zadowolony. Biorę głęboki wdech, a Allison wstaje i podchodzi do mnie spokojnie. Mam ochotę rozszarpać ich na strzępy, ale trzymam nerwy na wodzy.
-Liam –zaczyna delikatnie, bez żadnego poczucia winy czy wstydu co w obecnej sytuacji jest dla mnie popieprzone –Prosiłam, żebyś nie przychodzi.
-Co ty kurwa myślałaś?! Że nie przyjdę do własnej dziewczyny w walentynki?! –z każdym słowem podnoszę nieznacznie swój głos – I cholera, co to ma znaczyć, co!? Dlaczego on tu jest, dlaczego cię obmacywał, czemu mu na to wszystko pozwoliłaś?! –chwytam ją za ramiona w zamiarze potrząśnięcia nią, ale zaraz puszczam wiedząc, że to nie jest najlepszy ruch.
-Nie. –mówi jedynie, czego za chuj, nie rozumiem i zaczyna schodzić na parter. Natychmiast za nią kroczę i gdy jest już przy drzwiach wyjściowych, odwracam ją w swoją stronę.
-Alli, no! –krzyczę, ale wyraz jej twarzy się nie zmienia.
-Powiem to tylko raz, Liam i nie oczekuj, że jakiekolwiek twoje słowa wpłyną na moją decyzję. –zaczyna, a ja potwierdzam głową – Nie kocham cię. –wali prosto z mostu, przez co moje serce się zatrzymuje- Nigdy cię nie kochałam i choćbyś nie wiem co zrobił, nigdy cie nie pokocham. Umawiałam się z tobą dla zabicia czasu i dla świętego spokoju od moich rodziców, którzy uważali, że mężczyzna taki jak ty będzie dla mnie idealnym, opiekuńczym i troskliwym kochankiem, który zadba o moją przyszłość w należyty sposób. Zapewne mają rację i nie jest mi na rękę to mówić, tym bardziej krzywdzić twoje uczucia w ten sposób. Posłuchaj… -kontynuuje i otula dłońmi moją twarz. – Idź do kogoś, najlepiej do dziewczyny. Powiedz jej jak obrzydliwą jestem szmatą i że zniszczyłam ci ten dzień, jak i całe życie i po prostu pieprz ją tak mocno jak potrafisz, wylewając w ten sposób wszystkie smutki, którymi cię obdarzyłam. Wyżyj się, dobrze ci to zrobi. –całuje mnie lekko w usta i odsuwa się ode mnie. Jestem w kompletnym szoku i serio nie wiem co mam powiedzieć czy zrobić, bo w tym momencie cały mój dotychczasowy świat legł w gruzach. –Miło było cię poznać. –dopowiada cicho i spuszcza głowę w dół.
-Cześć –mówię pewnie i mam ochotę dodać coś więcej, ale jedyne co robię to wyjście z jej domu.
Nie odwracam się, żeby spojrzeć czy patrzy jak odchodzę. Nie chcę trafić tu już nigdy więcej. Jeśli ona nie chce mnie to i ja nie chcę jej. Sama zdecydowała, a ja jak zwykle będę się musiał dostosować.
Jeśli przypomnę sobie te wszystkie wspólnie spędzone chwile to szlag mnie jasny trafi, bo wiem, ze dla niej nie są prawdziwe. Nigdy nie brała tego na poważnie.
Dlaczego nie powiedziała mi o tym wcześniej? Może inaczej by się to wszystko potoczyło, może umiałbym się z tym pogodzić i zostalibyśmy przyjaciółmi. Na chuj ja o tym teraz myślę?! Właśnie mnie zdradziła i wyznała, że nigdy mnie nie kochała, do cholery.
Jedyne co powinno być teraz w mojej głowie to najbliższy bar z kurewsko dużym wyborem alkoholi. Tak, to jest plan na teraz! Przebiegam na drugą stronę ulicy, na szczęście nie będąc potrąconym przez szare audi i wpadam do baru, od razu krzycząc.
-Dla każdego kolejka na mój koszt!
Słyszę ciche wiwaty uznania i siadam na krześle barowym opierając łokcie o blat. Wysoka cycata blondynka podchodzi do mnie i opiera fikuśnie podbródek o swoją dłoń.
-Zdrada, odrzucenie, wredna dziewczyna, wkurwiająca sprzedawczyni w kwiaciarni, problemy rodzinne czy po prostu zły dzień? –pyta i zmusza, żebym popatrzył jej w oczy.
-Wszystko skarbie. –kwituję i wzdycham ciężko. Co? –Skąd wiesz o kwiaciarni? –pytam mieszamy.
-Masz w dłoni kwiaty, słodziaku. Skojarzyłam fakty. –tłumaczy i stawia przede mną niską szklankę nalewając mi ją ponad połowę, przezroczystą cieczą. –Pij. –zachęca.
-Była przepiękna! –mówię zaraz po tym jak przechylam całą zawartość szklanki.
-Dziewczyna, która nie chciała tym kwiatów?
-Dziewczyna, która mi je sprzedała. I to są goździki. Jeszcze… -podstawiam szkło pod szyjkę butelki i tym razem nalewa mi ją do pełna. Dziękuję kiwnięciem głowy i wypijam gorzki, piekący napój.
-W taki tempie zapomnisz i o jednej i o drugiej, skarbie.
-A jeżeli chcę zapomnieć? –pytam trzymając szklankę w górze. Barmanka łapie moją rękę i nalewa wódki.
-W takim razie, na zdrowie! –uśmiecha się przelotnie i idzie obsłużyć innych klientów, który piją dziś na mój koszt.
~*~
Po godzinach opowiadania Mirandzie mojego nędznego życia i wypiciu zbyt dużej ilości wódki, kończę relacjonować mój dzień.
-I wiesz co mi powiedziała? Żebym kogoś przeleciał! –mówię najbardziej pijanym głosem i padam głową na blat lady. Słyszę jej chichot i czuję jak ciągnie mnie za włosy. Wszystko zaczyna wirować, ale staram się to ignorować i utrzymać głowę w pionie.
-Pomogłabym ci, ale wiesz… Nie chcę, żebyś czegoś żałował –zaśmiała się na głos i puściła moje włosy, ale na szczęście głowa nie zleciała bezwładnie na dół.
-W dniu dzisiejszym nie ma czego żałować –mamroczę i przysuwam do niej szklankę. Kiwa tylko palcem i gładzi mnie po policzku. Zamykam oczy pod wpływem jej delikatnego dotyku.
-Idź do domu, Liam. Jesteś zajebany, napalony i zraniony. Spacer do domu cię otrzeźwi, zwal sobie na kanapie i idź spać, żeby przestać myśleć. Tak będzie najlepiej, skarbie. –mówi z troską i stuka paznokciem po moim nosie.
-Dobra. –narzekam i wstaję z krzesła, lądując prawie na podłodze, ale w porę przytrzymuję się lady. Wyjmuję portfel i wyciągam z niego trzy studolarówki. –Za wszystko… dzięki Merida.
-Miranda. Wracaj bezpiecznie. –śmieje się, podając mi bukiet goździków i kręci z dezaprobatą głową.
Ani mi się śni wracać bezpiecznie, wolałbym, żeby przejechała mnie ciężarówka. Właściwie przy braku mojej koordynacji jest całkiem możliwe, że moje życie zakończy się dzisiejszego wieczoru.
Patrzę na wyświetlacz telefonu który ukazuje 23:43. Zdążę do sklepu, żeby kupić jakiś alkohol i wrócę do domu tak jak radziła mi Meri… Miranda. Odsuwane drzwi Tesco otworzyły się przede mną jak pieprzony Sezam dlatego grzecznie im podziękowałem, wziąłem koszyk i zacząłem szukać działu monopolowego. Po drodze dotykam wszystkich szafek, lodówek i innych rzeczy, bądź osób, których definitywnie nie powinienem.
W moim koszyku znalazły się już skarpetki, nie wiem dlaczego, ser żółty, lays’y paprykowe, dezodorant, co najśmieszniejsze – damski, długopisy żelowe z brokatem, na oko około osiem czekolad różnych firm i smaków, żarcie dla kota, chociaż takowego nie posiadam, ale spodobał mi się ten na opakowaniu, dwie butelki wódki, chociaż zastawiałem się czy nie wziąć trzeciej, ale głos w sklepie prosił o zakończenie zakupów, więc ruszyłem dalej. Przechodzę koło mrożonek i wyjmuję z zamrażalki frytki karbowane, gdy nagle mów wzrok przykuwa zielone pudełko, dwulitrowych lodów pistacjowych.
Odkładam koszyk na ziemię i trzymam w dłoniach lody uważnie im się przyglądając. Powinienem od razu tu przyjść, przed pójściem do baru. Kupić te jebane lody i iść do Maggie, żeby ją przeprosić.
-Proszę pana. Zamykamy. –grzeczny głos kobiety sprowadza moje myśli na ziemię.
-Muszę zapłacić. –mówię sam do siebie, ale całkiem donośnym głosem.
-Musi pan. –potwierdza z uśmiechem i idzie ze mną do kasy.
Pakuje moje zakupy w reklamówkę i wydaje resztę. Mroźne powietrze zaczyna mi doskwierać zwłaszcza, że jest po północy, jestem pijany i mam istny mętlik w głowie. Na ulicach nikogo nie ma, samochody też przestały jeździć, więc plan mojej przypadkowej śmierci nie wypali. Idę naprawdę powoli, mimo że jest mi cholernie zimno. Nie chcę wracać do domu. Nie chcę iść już nigdzie. To doprawdy przykre, że jestem samotnym singlem, który wraca tempem żółwia w walentynkową noc, żeby zajebać się jeszcze bardziej.
Nagle staję na środku chodnika patrząc w ciemną uliczkę i wiem gdzie mnie doprowadzi. Przygryzam wargę i waham się kilkakrotnie czy mam w nią wejść czy nie. Mój stan pomaga mi zdecydować.
Idę już całkiem prosto i muszę przyznać, że podczas drogi od początku do końca tej dróżki nie zachwiałem się ani razu. Na schodach było gorzej, ale jakoś się udało. Staję na wycieraczce i przed jakiś czas (długi czas) wycieram swoje podeszwy. W końcu decyduję się zapukać. Mój oddech jest coraz bardziej niespokojny w oczekiwaniu na otwarcie tych przeklętych drzwi. Wydaje mi się, że sterczę tu całą wieczność, więc pukam jeszcze raz, i jeszcze raz.
 Nadaję sobie w myślach miano „kretyna”. Może ona nie chce mieć gości? Może śpi, w końcu jest już późno? Może pomyliłem drzwi i otworzy mi zaraz mięśniak z bejsbolem w dłoni, za zakłócanie ciszy nocnej?
Drzwi jednak się otwierają, a w nich stoi definitywnie dziewczyna z kwiaciarni. Ma na sobie szare dresy, puszysty kremowy sweter, czarne okulary na nosie i włosy w nieładzie.
-Co ty kur…? Człowieku, do cholery, jest środek nocy. Chryste, skąd wiesz gdzie ja mieszkam i czego chcesz? –pyta z niepokojem i próbuje ujarzmić włosy.
-JA…! –Zaczynam zbyt gwałtownie i zbyt głośno, na co Maggie odskakuje lekko na bok. – Lód. –mówię to ostro, nie takim tomem jakiego chciałem użyć.
-Przepraszam?! Myślisz, że kim ja jestem…?!
-Nie! Mam do ciebie lody… pistacjowe. –tłumaczę i wyjmuję w reklamówki zielone pudełko. –Jestem pijany. –mówię, bo w tamtym momencie uznałem, że to dobre rozwiązanie.
-Okay… Nie chcę twoich lodów, twoich odwiedzin, ani ciebie w szczególności pijanego, więc jakbyś mógł…? –powoli zamyka drzwi, ale ją powstrzymuję.
-Potrzebuję… -szepczę i opieram czoło o zimną framugę drzwi.
-Czego?
-Nie wiem… -przyznaję szczerze i zaczynam myśleć co to mogłoby być.
-Więc po co tu przyszedłeś? –szepcze tak samo jak ja i jej oczy łagodnieją.
-Chyba by trochę z tobą poprzebywać. –przyznaję i osuwam się na wycieraczkę.
-Łoł, koleś, trzymaj pion i wracaj do siebie.
-Jesteś zła? –oczywiście, że jest kretynie.
-Nie, tylko wolałabym, żebyś nie umierał na moich schodach. –próbuje mnie podnieść, ciągnąc za rękę, ale jest mi tu za wygodnie.
-Dlaczego płakałaś? –pytam i patrzę na nią. Jest niebezpiecznie blisko, tak blisko, ze chcę jej spróbować. Jej mina robi się smutna, jakby ponownie miała się rozpłakać.
-Nie chcę o tym rozmawiać.
-I tak nie będę pamiętał, więc… śmiało. –zachęcam, na co wzdycha i kuca koło mnie.
-Jeśli zacznę ci opowiadać, zamarzniemy. –tłumaczy i lekko się uśmiecha.
-Kupiłem skarpetki. –wypalam nagle i słyszę jej przepiękny rozbawiony śmiech. –Przygotowałem się! –mówię pokazując skarpetki, jak się okazuje są różowe jedne w białe, a drugie w niebieskie kropeczki. – Mam jeszcze alkohol, na rozgrzanie, oczywiście. Czekolady, chipsy, frytki, ser żółty… oh i jeszcze coś dla kota, ale wiesz… ja nie mam kota.
-Ja mam. –oznajmia i przeczesuje dłonią włosy, przy okazji stukając zębami z zimna.
Jest mi jej szkoda. Nie potrzebnie tu przychodziłem. Jest smutna, a ja powoduję, że dodatkowo jest zakłopotana. Czuję się źle. Wstaję nieudolnie i wpycham ją lekko do środka. Wciskam jej w dłonie reklamówkę i kwiaty, które sama mi zrobiła, i przełykam głośno ślinę. Wszystko to, lepiej jej się przyda niż mnie.
-Przepraszam, pójdę już. –mówię i odwracam się szybko.
-Zaczekaj! –krzyczy i chwyta mnie za rękaw kurtki. –Potrzebuję…
-Czego? –pytam, nie odwracając się w jej stronę.
-Słuchacza.
-Też już wiem czego potrzebuję…
-Czego?
-Słuchaczki. –odwracam się w jej stronę i widzę jak płacze.
Nim mogę przemyśleć swoje czyny, przyciągam ją do siebie i całuję mocno. Otulam jej drobne ciało i podnoszę do góry. Jest zaskoczona podobnie jak ja, ale chyba oboje tego potrzebujemy. Jej ręce jeżdżą po tyle mojej głowy, a ja głaszczę jej plecy.
Wychodzę z nią niepewnie do środka. Jest tak kurewsko delikatna, idealnie jej potrzebuję. Wydaje z siebie cichutki pomruk i przejeżdża dłońmi po moich ramionach. Zamykam nogą drzwi, by chłód nocy nie wtargnął jej do mieszkania.
-Nie powinienem. –mruczę pomiędzy pocałunkami i odstawiam ją na podłogę.
-Tak. –mówi speszona i odsuwa się ode mnie.
Czuję jej brak. Brak jej ciepła i dotyku. Spuszcza głowę na dół i bawi się końcem swetra pozbywając się z niego niewidzialnego pyłku. Oddycha głęboko, zakładając pasmo czarnych włosów za ucho. Oboje nie wiemy co zrobić. Chociaż jestem pijany i zdaję sobie z tego sprawę, że prawdopodobnie jutro nie będę niczego pamiętał, to nie wiem co mam powiedzieć. Palnę zaraz coś idiotycznego, nie myśląc nad tym, ale w tym momencie mam w głowie pustkę. Jedyne co chcę zrobić to ponownie ją pocałować. Albo nawet pieprzyć, jak radziła mi Allison. Nie. Nie posłucham jej.
-To… chyba, cóż… Dobry moment, żeby się poznać, prawda? –pytam, a ona podnosi wzrok i patrzy na mnie z lekkim uśmiechem.
-Chyba. –odpowiada cicho i wzrusza ramionami.
-To ty opowiesz mi dlaczego płakałaś, ja opowiem ci dlaczego się upiłem, a potem zaczniemy się całować, okay? –podchodzę do niej bliżej i podnoszę jej głowę za podbródek.
-Będzie nam potrzebny alkohol i przekąski, Liam. –sugeruje, a mnie robi się cieplej w środku wiedząc, że pamięta moje imię.
-Dobrze, że nas zaopatrzyłem, prawda Maggie? –śmieję się cicho, a ona ciągnie mnie za rękę do salonu.
-Wiesz co? –pyta i popycha mnie na kanapę. –Zaczniemy od końca. –oznajmia i siada na mnie okrakiem, przysuwając się od razu do pocałunku.
Jej usta są miękkie, słodkie i bardzo subtelne. Nie spieszy się, pozwalam jej prowadzić tą powolną, niesamowicie przyjemną torturę. Rozsuwa zamek mojej kurtki i pozbywa się mojego okrycia. Przysuwa się jeszcze bliżej i otula moją szyję ramionami.
-Gdybyś nie był pijany, nie wskoczyłabym na ciebie. –szepcze, gdy zaczynam całować miejsce za jej uchem i schodzę coraz niżej.
-Mhmy… -mruczę jedynie w jej skórę, nie przestając jej całować.
-Nie jestem pierwszą lepszą laską, którą uda ci się przelecieć. –broni się jeszcze mocniej i rozsuwa moją bluzę. Wyplątuję się z niej nieudolnie i zaraz przyciskam ponownie jej ciało do swojego.
-Nie chcę cię przelecieć. –tłumaczę i ściągam z niej sweter, pod którym ma jedynie czarny, koronkowy biustonosz.
-Dobrze. –jęczy cicho, gdy moje zimne palce dotykają jej nagich pleców.
-Dobrze. –powtarzam za nią i błądzę dłońmi po jej talii.
-O kurwa. –jęczy i odchyla głowę jeszcze dalej.
-Naprawdę nie chcę cie przelecieć. – wzdycham i ponownie odnajduję jej usta.
-Mmm… więc nie rób tego. –przeciąga moją koszulkę przez głowę, a ja całuję ją coraz namiętniej i coraz zachłanniej.
Przyciskam ją do siebie i przewracam na kanapę, gdzie nad nią góruję. Cholera jasna. Paznokciami rysuje ślady na moich plecach, gdy ocieram się o nią z góry na dół. Wzdycha cichutko, podczas gdy ja nie przestaję obdarowywać jej ciało pocałunkami.
-Liam. –szepcze, więc odrywam się od niej i patrzę z góry jak ciężko oddycha. Zakrywa dłońmi twarz i uśmiecha się. -Nienawidzę walentynek. –podsumowuje i gładzi moje ramiona, podążając wzrokiem za swoimi dłońmi.
-Całe szczęście jest już piętnasty. –odpowiadam spokojnie. Patrzymy na siebie długo.
-Pójdę po alkohol. –śmieję się do Maggie i wyplątuję z jej objęć.
-To ja zrobię coś do jedzenia. –proponuje.
Jestem szczęśliwy, że nie zaszło między nami nic innego. To nie było by dobre i dla mnie i dla niej. Czulibyśmy się niezręcznie i głupio.

Resztę nocy przegadaliśmy, ubrani w swoje rzeczy, oczywiście, popijając drinki i jedząc wszystkie te paskudne rzeczy, które zdołałem kupić. Koło czwartej Mag zasnęła słodko przy filmie, który sama wybrała, a ja przykryłem ją kocem, pocałowałem w czoło, nakarmiłem jej kota i wróciłem do domu, zostawiając rzecz jasna numer swojego telefonu na stoliku kawowym. 


___________________________
Dla wszystkich tych, którzy mają dziś chujowy dzień, męczący pracą w szkole, czy męczący innymi przeciwnościami losu. 
Życzę Wam wytrwałości i radości na dni kolejne, wierzę że dacie radę i wszystko będzie w jak największym porządku. 
(wiem, że walentynki były tydzień temu, ale akurat teraz udało mi się to cholerstwo skończyć.) 
Miłego... życia? xx
Do następnego misie <333

niedziela, 1 lutego 2015

One Shot. Part 4. Say my name if you know who I am.

Teraz to Luke stoi z rozwartymi ustami i szeroko patrzącymi na mnie oczyma. Oblizuję zaschnięte usta i wypuszczam z siebie drżący oddech. Teraz wie zdecydowanie za dużo. Nie powinno go tu być. Nie powinnam go prowokować, w ogóle z nim rozmawiać i zwracać uwagi na jego chorą grę. Wydaje się być tym wszystkim poruszony i zmartwiony. Chcę coś powiedzieć, ale boję się, że źle dobiorę słowa i wszystko potoczy się nie tak jak powinno. Nie chcę go tu. To znaczy chcę, ale nie mogę się do niego przywiązać. Zniszczę mu życie, swoim. Muszę go jakoś zmusić do zapomnienia o mnie, ale nim mogę coś wymyśleć to on pierwszy przemawia.

-Od jak dawna to robisz? Czy to przez jego śmierć zaczęłaś, czy może ja byłem powodem dla którego wpakowałaś się w to gówno? –wiele czasu mija zanim zaczynam myśleć nad jego słowami. Ja nawet nie wiem jak mam odpowiedzieć, jak mam mu to wszystko wyjaśnić i czy chcę mu to wyjaśniać.
-Nie wiem… -mówię jedynie i zaczynam bawić się końcem koszulki.
-Katherine, ja… -zaczyna i cieszę się, że powiedział moje pełne imię – Ja chyba…
-Powiedziałeś dziś zbyt dużo, Luke. Wiem, że nic do mnie nie czujesz i w pełni to rozumiem. Nie możesz mi pomóc, więc proszę… błagam, odpuść.
-Nie, nie, nie, Katherine ja chyba naprawdę się w tobie zakochałem, a całe to moje pojebane zachowanie było spowodowane przez Caluma, wiesz ten z czarnymi włosami i wielkim kinolem. To on kazał mi to wszystko robić i wiem, że zaszło to za daleko, tylko nie sądziłem, że sobie z tym AŻ tak nie radzisz… Chcę ci pomóc, myślę że jakoś razem byśmy dali radę.
Nie ulega wątpliwości, że człowiek przede mną postradał zmysły. Czy on nie wie, że zabawa moimi uczuciami nie uczyni niczego dobrego w moim organizmie? Niech już więcej nie kłamie i zostawi mnie i moje problemy, do cholery. Podziwiam jego szybkie wyszukiwanie wymówek i nowych kłamstewek, ale nie mogę się już na nie więcej nabrać. Kręcę tylko głową na znak, że nie zgadzam się na jego propozycję, a on jęczy zrezygnowany i porywa mnie w ramiona. Piszczę zaskoczona jego nagłym ruchem gdy rzuca nas na kanapę i góruje nade mną.

-Co mam kurwa z tobą zrobić? Jak mam cie przekonać, że mi na tobie zależy? No powiedz mi, jak? –pyta będąc zaledwie kilka centymetrów od mojej twarzy. Jego bliskość sprawia, że czuję lekki ucisk na dole brzucha i ogromną ochotę, żeby w pełni spróbować jego ust.
-Nie możesz nic zrobić. Dla ciebie najlepszym wyjściem będzie opuszczenie mojego domu… -szepczę w jego usta i nie mogę się powstrzymać przed dotknięciem jego policzka. –Jeśli to zrobisz, to obiecuję ci… -ledwo co muskam jego usta i czuję jakby wytworzyły się między naszymi wargami przyjemne iskierki. –już nigdy… nigdy mnie nie zobaczysz. –kończę zdanie i przysuwam sobie jego twarz do pocałunku. Usta ma ciepłe i delikatne w swoich czynach. Idealnie współpracują z moimi, które tym razem angażują się we wspólną grę. Wplątuje palce w moje włosy i kładzie się na moim ciele. Jego ręka wędruje śmiało po mojej talii i nasila pocałunki za każdym wdechem.
-Chcę cię widzieć –mówi szybko odrywając się ode mnie na sekundy –Nie odejdę, nie ma takiej opcji.
-Odejdziesz jeśli powiem ci prawdę. –mamroczę niewyraźnie w jego usta, ale  nie chce mnie najwyraźniej słuchać i przyciska do mnie wargi tak mocno, że nie mogę nawet normalnie oddychać. Przytula się do mojego ciała, aż w końcu po długiej kłótni o dominację, uśmiecha się leniwie i zakopuje twarz w moich włosach, głaszcząc je przy okazji.
-Dlaczego byłem kretynem, przez tak długi okres czasu? –pyta bardziej sam siebie niż mnie. Cmoka mnie szybko w ramię i powraca do dawniej pozycji.
-Opowiedz mi o nim. –mówię cicho, a jego ciało robi się napięte.
-Cóż… co tu dużo mówić… -ewidentnie chce odbiec od tematu, ale pragnę, żeby kontynuował i szturcham go lekko, dając znak, żeby mówił. –Mój ojciec aktualnie siedzi w więzieniu, za pobicie ośmioletniej dziewczynki i dwunastoletniego chłopca, wymuszony gwałt na własnej żonie i jej siostrze oraz za handel narkotykami. –podsumowuje zwięźle, a ja przełykam głośno ślinę, słysząc te słowa. Własny ojciec pokaleczył jego duszę w tak ohydny sposób. Chcę wiedzieć więcej dlaczego to robił, jaki był wcześniej, dlaczego zaczął to robić i czy Luke mógłbym mu kiedykolwiek wybaczyć. Nie zadaję jednak tych pytań, bo wiem, że za bardzo by go zraniły, poza tym nasza relacja nadal jest dla mnie jedną wielką zagadką i kto wie może za trzydzieści sekund znowu nam coś odpierdoli i rzeczywiście będę musiała jechać na to rozstrzelanie? –Teraz ty opowiedz mi coś o twoim bracie… -skomli w moje włosy i wtula się we mnie jeszcze bardziej, okręcając się lekko, dzięki czemu oboje leżymy na bokach.
-Cóż… był kochanym bratem. Zawsze o mnie dbał, dawał mi swoje słodycze i czekał na mnie pod szkołą, żeby zabrać mnie do domu. Aż pewnego dnia nie przyjechał. Czekałam na niego tak długo, że aż zrobiło się ciemno. Poszłam więc sama i wtedy po raz pierwszy poczułam się samotna i zagubiona, chociaż nie wiedziałam jeszcze, że gdy przyjdę do mieszkania mój brat będzie leżał martwy na podłodze w kuchni. Miejsce było w podobnym stanie jak teraz jest ta sama kuchnia. Dookoła niego leżały puste strzykawki, pudełko z lekami, rozbita butelka bourbonu i przeróżne rzeczy porozrzucane wokół.
-Miał ten sam problem co ty? –pyta łagodnie i zgarnia mi kosmyki włosów z twarzy.
-Można tak powiedzieć… -odpowiadam i wzruszam lekko ramionami. – Miał trzydzieści jeden lat… i tak właśnie zostałam sama, ze starą ciotką mieszkającą naprzeciwko.
-Przykro mi –mówi i wiem, że jest to szczere wyznanie. –Nie musisz skończyć tak jak on, Katherine. Pomogę ci…
-Nie możesz… Moje życie sprowadza się do śmierci, która nastąpi szybciej niż się spodziewam, dlatego musisz odejść. Źle robię będąc wtuloną w ciebie… Ja odejdę, a ty będziesz przez to bardziej nieszczęśliwy.
-Nie musisz odchodzić, co ty w ogóle wygadujesz? Wystarczy, że odstawisz to co bierzesz, będziesz zdrowo się odżywiać i wszystko będzie dobrze, zobaczysz!
-Luke, nie mogę tego odstawić…
-Możesz! –krzyczy pełny entuzjazmu.
-Bez tego umrę szybciej. –tłumaczę mu, ale tylko kręci głową i zatyka mi usta.
-Przestań, proszę. Będę przy tobie codziennie, będę cię kontrolował.
-Nie rozumiesz, Luke. Ja umieram… -szepczę, ale nie daje mi dojść do słowa.
-Mogę przyjeżdżać do ciebie po szkole, siedzieć cały dzień tutaj, żebyś nie czuła się samotna i razem jakoś to przezwyciężymy…

Nie mogę już słuchać jego optymistycznego tomu i wyjawiam całą prawdę, którą trzymałam tylko dla siebie. 
-Mój brat nie brał narkotyków i ja też ich nie biorę. Jestem genetycznie skazana na śmierć. Śmiertelna rodzinna bezsenność, czyli tak zwana choroba prionowa. Charakterystycznymi symptomami są: bezsenność, ataki paniki, różne fobie, spadek wagi, problemy z kontaktem z otoczeniem, zaburzenia równowagi oraz kłopoty z koordynacją. –mówię to wszystko jednym tchem, jak recytację wiersza przez zdenerwowanego pięciolatka - Biorę zastrzyki insulinowe, żeby nie umrzeć z wykończenia organizmu, bo nie jem. Biorę zastrzyki nasenne, żeby dać mojemu organizmowi chwilę regeneracji, bo nie śpię. Nie wynaleźli zastrzyków na utrzymanie ciała w pionie, dlatego byłeś świadkiem mojego nieudolnego omdlenia. Tak strasznie nie chciałam ci tego mówić… -chcę zbadać jego emocje, ale nie potrafię niczego odczytać. Żałuję, że tu jest, że musi teraz patrzeć na chorą wariatkę.

 Zaczynam płakać i chowam się w jego torsie, zakrywając dodatkowo twarz dłońmi. Otula mnie lekko i milczy. Wydaje mi się, że jego milczenie trwa całe godziny i zaczyna mnie to niepokoić. O czym teraz myśli? Czy mi wierzy? A może uważa mnie tylko za idiotkę, która wymyśliła sobie chorobę, żeby ukryć uzależnienie? I co teraz zrobi? Zostawi mnie czy zlituje się nade mną i posiedzi jeszcze dwie minuty, żeby nie było mi smutno, z powodu mego nieuniknionego losu? Podnoszę głowę i napotykam od razu jego troskliwe spojrzenie. Jakby mi ktoś powiedział rano, że będę sobie leżeć w ramionach tego kretyna, to przysięgam, że wybijałabym mu wszystkie zęby. Mruga kilkakrotnie i całuje mnie w czoło.


-Nie opuszczę cię… -szepcze cicho, patrząc na mnie błękitnymi tęczówkami. Uśmiecham się nieśmiało mówiąc nieme „Dziękuję” i ponownie wtulam się w szeroki tors Luka, czując na ciele lodowaty chłód jego dłoni.

______________________________